Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

naprzód się i najdobitniéj przedstawiały. Zdawało się jakby nic nie miał prócz oczu i żył tylko niemi... Strój niby polski, szary, skromny, trzymał środek między europejskim a narodowym... Ani szabli, ani szpady nie miał przy boku... Wszedłszy we drzwi, począł się do stolika zbliżać tak cicho, tak nieznacznie, iż go za widmo wziąć było można... Brühl podniósł ku niemu oczy i uśmiechnął się — gość mu się skłonił, ale bez zbytniéj uniżoności...
— Siadaj panie starosto... rzekł po francuzku... bardzo proszę... musimy pomówić z sobą, choć jestem dniem dzisiejszym zmęczony śmiertelnie, choć jeszcze pocztę odprawić muszę... choć mi głowa pęka...
Nazwany starostą wziął krzesło, odsunął je nieco i przysiadł na brzeżku — ale ust nie otworzył.
Przyjacielu — odezwał się Brühl z gorączkowym pośpiechem — przyjacielu, bo ci to imię należy... mów, mów mi otwarcie... Nie wiem jak rzeczy stoją. Na oko wszystko idzie jak z płatka... lecz właśnie gdy się tak dzieje, najwięcéj się trwożę... Niedowierzam nikomu...
Familia jest mi zupełnie oddana. Widzicie co książę wojewoda uczynił dla Alojzego, on i Poniatowski na rękach go noszą, służą mi... słowem...
— Słowem — odezwał się cichym, bardzo ale wyraźnym głosem starosta, który rękę z palcami suchemi podniósł i w powietrzu trzymał zawieszoną — słowem chcą Waszą Ekscellencyą wziąć,