zwała swojego starostę. Rozumniejsi i ostrożniejsi nie śmieli ust otworzyć, bezczelniejsi bronili zręcznie ministra, ogół śmiał się i sarkał... aż uszy więdły.
Przyjaciele ministra rozsiani umyślnie pomiędzy tłumami, aby opinię publiczną sondowali — stali kwaśni i zafrasowani... nie szły argumenta na obronę. Ludzie do pana skarbnika Zagłoby podobni, mieli wątek doskonały do wyśmiewania się z Sasów i ich regimentu.
Dzień był na przekorę przepowiedniom, piękny, ciepły, słoneczny... niebo nawet sprzyjające ministrowi w godową się szatę przybrało... Na drzewach, choć pożółkłe, jeszcze przymrozkami nie zwarzone trzymały się liście zielone... Można się jeszcze było jakby przedłużoném łudzić latem.
Z województwa Mazowieckiego szlachta de jure, dostała się na zamek, wcisnęło się i suciéj poubieranych z różnych innych kraju części sporo... Dziedzińce były nabite, wschody i korytarze pełne, plac przed zamkiem napchany... Mieszczaństwo zalegało ulice, w oknach pootwieranych kamienic, widać było postrojone kobiet głowy i piętrzące się twarzyczki... Wszystkim wesoło z oczu patrzało, jakby się śmiać chcieli...
Już tłum zalegał wszystkie przejścia, gdy z Krakowskiego Przedmieścia ukazał się z trudnością przedzierający powóz poszóstny. Ludzie znający się na ceremoniale, łatwo odgadli, iż nie należał do orszaku
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.