Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

starosty, który jeszcze był z Saskiego pałacu nie wyruszył. Domyślano się, iż jeden z panów dążył znać na zamek, aby być świadkiem uroczystego aktu... Woźnicy szło trudno... palił z bata, krzyczał: — z drogi! — a gęsta ciżba jakoś mu się nie ustępowała...
Nie miano poszanowania dla możnego pana, choć kareta, konie i ludzie przy niéj świetnie wyglądali. Chomąty lśniły od srebra, kareta od pozłoty, liberya od galonów... Przez tafle szklane karety, malowanéj jaskrawo, widać było w środku mężczyznę, młodego jeszcze, w peruce fryzowanéj misternie i orderze Orła Białego, piękną kobietę z głową wysoko w loki i sznury pereł ubraną, a pomiędzy niemi dwojgiem dziewczyneczkę śliczną, we włosach długo na ramiona puszczonych, z twarzyczką wdzięczną, uśmiechniętą, uradowaną... do aniołka podobną.
Dziewczę mogło mieć ledwie lat ośm... ale miłość rodzicielska ustroiła je już na wielką panią... a szczęście rozwinęło nad lata... Rączkami w rękawiczkach pozapinanych aż po łokcie, klaskała z radości, na wszystkie strony zwracając główkę... Kto z tłumu zobaczył tę śliczną twarzyczkę, uśmiechnął się jéj i pokłonił, ona też uśmiechem, główką i pocałunkiem od ust paluszkami odpowiadała... Rodzice patrzali z rozrzewnieniem na swą pieszczoszkę.. Kareta sunęła się tak zwolna, że dziewczę mogło się i napatrzeć, i nakłaniać.