Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/066

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj ty — Judaszu — szepnął mu stary — coś to mi ty za figla wypłatał? Albom to ja potrzebował takiéj kompromitacyi? Coś ty oszalał!
Żebrzyński obie ręce jak przed Sakramentem do góry podniósł.
— Skarbniku — zawołał — czyś oszalał? klnę ci się, bodajbym dzieci moich nie oglądał, żem ja tu passive spełnił co mi kazano...
— A zkądże mnie on mógł znać? zawołał Zagłoba.
— Albo ja wiem! ramionami dźwigając dodał Żebrzyński. Jeszcze raz ci powiadam — żem się ja do tego nie przyczynił. Rzecz się tak miała. Starosta, który nad wiek swój jest rozumny, dobył kartki z kieszeni, stało na niéj nazwisk kilka ołówkiem nakreślonych, a waszecine było oznaczone notabeną zamaszystą. Wskazał mi je palcem. Nie możecie mi tego oto obywatela wskazać, bym jego zdrowie wypił? Com miał czynić? przywiodłem ci go... Tak mi Boże dopomóż i krwawa Męko Jego, prawdę mówię.
Skarbnik siadł...
Żebrzyński mu rękę podał, a że dużo do czynienia miał — zaraz go odciągnięto...
— Nie mówiłem ja ci, szepnął mu Laskowski — że z głosném gadaniem ostrożnym być trzeba? Musiał już ktoś donieść, żeś starostę swatał proprio motu...