Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

i mówiły zawsze tę jedną pieśń nieśmiertelną, którą tysiące lat powtarzają, między kolebką a grobem: — kocham ciebie!...
Z téj miłości, wiedzieli dobrze, nie miało być nic — oprócz miłości — oprócz tego czém ona poi, kropli marzenia i puhara goryczy, a tęsknot — a łez... bez końca.
Szczęśliwym czy nieszczęśliwym wybrańcem wojewodzianki był piękny chłopak, który się na łasce wojewody wychował, a jemu był winien wszystko... Ojciec jego pan łowczy Godziemba, szlachcic prastary, okrutny sejmikowicz i zawadyaka, dał się na jednym zjeździe, utrzymując sprawę wojewody posiekać w kawałki. Przeciwna partya wpadła nań i porąbała tak, że gdy go potém wniesiono pływającego we krwi na kwaterę, nim ksiądz dobiegł z Sakramentami, Panu Bogu ducha oddał. Miał tylko czas panu Domaszewskiemu, który był tam od wojewody, powiedzieć: „Zostawiam mu syna — będzie miał na sumieniu śmierć moją, jeśli mu ojca nie zastąpi...“
Doniesiono to wiernie wojewodzie, który chłopca, naówczas mającego lat około ośmiu, zaraz kazał przywieźć i oddał na wychowanie do Lwowa, a gdy szkoły cum summa laude skończył, wziął go sobie za dworzanina i losem jego obiecywał się zająć.
Chłopak sierota nie miał żywéj duszy na świecie, jedną tę tylko opiekę pana wojewody, która wprawdzie za wiele starczyć mogła, ale serca nie kar-