Pobiegła nawet zaraz do garderoby po medykament, który stał zawsze w pogotowiu — lecz już go nie było potrzeba... Marya wstała i zaczęła się przechadzać z wolna, blada, osłabiona i pomieszana...
Dumont z kolei płakała ze strachu, przeklinając swą niezręczność... Na tém się skończyło, bo nadchodziła godzina wieczerzy i modlitwy, i panny musiały się stawić wyprostowane do matki.
Madam zaklęła wychowanicę, aby nic nie dała poznać po sobie, a dziecię nawykłe do posłuszeństwa przybrało twarzyczkę, z któréj już nic, oprócz zwykłego jéj smutku, wyczytać nie było podobna. Wieczór zszedł wedle programu; o godzinie zwyczajnéj, panny się spać pokładły... Jednak madam szepnęła starszéj, że gdy się siostry pośpią — one jeszcze obszerniéj się rozmówią z sobą.
Na ten sen nie długo czekać było potrzeba: młodsze ledwie do poduszek przyłożyły głowy... znużone dniem pozasypiały... Marya wstała i poszła do Dumont. Miała czas przez kilka godzin oswoić się z tą straszną wiadomością, — była prawie spokojna. Zobaczywszy ją madam, załamała ręce
— Jaka ty jesteś blada! zawołała — przecież — proszę cię — nic w tém tak przerażającego nie ma... Uzyskasz więcéj swobody... będziesz panią w domu... Mąż twój ktokolwiek nim będzie, musi cię pokochać... słowem...
Marya ręce załamała.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.