Ministrowi podała rękę wojewodzina... Miejsca tak były rozporządzone, iż staroście warszawskiemu umyślnie dano krzesło przy wojewodziance, która siadła obok jak trup blada, jak liść drżąca. Naprzeciw niéj Godziemba z dala nad służbą straż pełniący... stał osłupiały... i bezprzytomny...
Gwar i wesołość urzędowa napełniały salę jadalną, ta wesołość konieczna, którą każdy gość przyzwoity z sobą przynosi i gospodarz musi ją mieć na jego przyjęcie. Uśmiechały się wszystkie twarze, oprócz bladego lica wojewodzianki, która nie wiedziała gdzie była i co się z nią działo... Gwar ten szumiał w jéj uszach niezrozumiały, jak fale morza, które ją pochłonąć miały. Drżącemi rączkami rozkładała i składała serwetę, w oczach się ćmiło, śmiertelny jakiś strach ją ogarniał. Czuła, że na nią musiały być zwrócone wejrzenia i pragnęłaby się była ukryć od nich w głąb ziemi. Starosta siedzący obok, daleko więcéj obyty ze światem, wystygły i chłodniejszy, nie mógł nie dostrzedz téj trwogi... Był przygotowany na wszystko — rozumiał położenie ofiary, miał litość nad nią. Dla tego może dając jéj czas ochłonąć i przyjść do siebie, nie odzywał się.
Wojewodzina, któréj oczy córkę groźnie śledziły, widziała także jéj bladość, domyślała się bojaźni, i gniew ją porywał na samo przypuszczenie, iż panna Marya mogła osłabnąć, a mdłości jéj wywołać wrażenie i pomstę ojcowską. Na nieszczęścię wzrok
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.