— Brühl! co mówisz? zawołał przestraszony niemal przyjaciel.
Uśmiechnął się na to starosta.
Wiesz dla czego? bo mi wszystko jest obojętne... bo mi się zachciewa biedy dla wyjścia z tego marazmu...
— Jesteś człowiek po prostu szczęściem popsuty — odezwał się Sołłohub, — ale na to żadnéj innéj rady nie ma, tylko prawdziwa bieda, któraby o zmyślonéj zapomnieć kazała... dajmy już temu pokój.
To mówiąc przeszedł się po pokoju Sołłohub, jakby się do czegoś gotował, i zbliżył z wolna do Brühla, który krzesło pod sobą od niechcenia kawałkami wyprówał.
— Kochany starosto — odezwał się — mam do was prośbę. Byłeś mi dawniéj przyjacielem...
— I jestem zawsze!
— Przyłóżże się do szczęścia mojego!
Złożył ręce jak do modlitwy.
— O co ci idzie? mów, bez tych wstępów i przygotowania...
— Kiedy twoje wesele?
Brühl aż się cofnął na to pytanie, którego się nie spodziewał...
— Nie przypominajże mi go... cóż tobie z tego przyjdzie!
— Ale przecież — kiedy?
— A no — około Nowego Boku, zdaje mi się.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.