— Ty? dałeś sobie słowo? — podchwycił Sołłohub.
— Tak jest — dałem sobie słowo i dotrzymam go.
Gość wziął kapelusz z krzesła powoli; widać po nim było, iż doznawszy zawodu — czuł się nim mocno dotknięty.
— A zatém — rzekł chłodno — nie pozostaje mi nic, tylko ci dać dobranoc.
Lecz Brühl obie ręce wyciągnął ku niemu.
— Mój drogi, mój przyjacielu — począł łagodnie, nie gniewaj się — Bóg widzi nie winienem, masz całe serce moje — ale w téj sprawie ci służyć nie mogę.
— A ja tylko w téj sprawie cię potrzebuję — przerwał Sołłohub: o żadne starostwo ani proszę, ani prosić cię będę, o żadną łaskę, ani protekcyę — w tém tylko jedném możesz mi być pomocny.
Brühl stał chłodny...
— Nie mogę, rzekł — nie mogę...
— Dla mnie jest w tém coś niepojętego — mruknął gość.
— Myśl sobie co chcesz — dodał starosta — ja małżeństw nie kojarzę... Ojcu cię polecę, ojciec więcéj niż ja może... Do téj sprawy ci się nie zdam, bo w małżeństwa nie wierzę i mam moje pryncypia... Gdyby mi wolno było odstąpić ci moją własną narzeczoną — także Maryę i Potocką, uczyniłbym to chętnie... ale — daj mi pokój ze swatami, jam do tego nie stworzony...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.