Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

trzyła drzwi, korytarze... zapobiegła, aby ich nikt nie podsłuchał... i ucałowawszy ją — prawie ze łzami poczęła rozmowę... niedosłyszanym szeptem:
— Panno Maryo, panno Maryo! ja teraz już wiem, dla czego mizerniejesz i bledniesz... Ja jestem waszą najwierniejszą przyjaciółką, i z trwogi już od kilku dni choruję...
Marya zbladła, spojrzała na nią, strwożona, nie śmiejąc ust otworzyć...
— Nie ma się co taić przedemną... ale to okropna rzecz! Gdyby się we dworze domyślono... Boże Wszechmocny!.. stałoby się coś okropnego! wszyscybyśmy byli zgubieni...
Tak pospiesznie mówiąc, plącząc się, nie wiedząc jak wyraźniéj dać poznać wojewodziance odkrytą tajemnicę, szepnęła na ucho nazwisko Godziemby...
Usłyszawszy je panna Marya chwyciła z całych sił za ręce i dłonią zasłoniła jéj usta...
Zdradził ją ten przestrach — padła potém na krzesło zakrywając sobie oczy. Dumont zlękła się, aby nie omdlała, i zaczęła ją ściskać, cieszyć, uspakajać.
— Na miłość bożą, niech się panna Marya nie trwoży — nikt na świecie o tém wiedzieć nie może i nie będzie... to zostanie między nami... Więc to prawda!...
I załamała ręce... a po chwili nie doczekawszy się odpowiedzi, szepnęła: