Z tego co mówiła Marya, łatwo wyrozumiała, iż czyste, niewinne, wychowane bogobojnie dziecię, nie zamarzyło nawet o czemś, coby z karbów obowiązku wyjść mogło... Wojewodzianka ograniczała się tém, iż chciała umrzeć. Dumont szukała w głowie sposobów, aby żyć mogła...
— Idzie wam o to, abyście się na siebie patrzali — odezwała się — więcéj wam nie potrzeba... Niech się Godziemba stara, aby go Brühl wziął do swojego dworu...
Marya się zarumieniła przelękniona — a madam mówiła do niéj daléj:
— Może się to da zrobić — ale z ostrożnością wielką... Nie ma innego ratunku — ja z nim pomówić muszę — ja...
Wojewodzianka z kolei przeraziła się.
— Jak? o czém? z nim mówić! A! na Boga! zdradzić mnie!...
— Ale uspokójcież się — nikogo w świecie nie zdradzę, o niczém nie wiem i nie głupiam mu więcéj nad to powiedzieć... co konieczne... Ależ ja nie pierwszy rok na świecie żyję, a wam umierać nie dam z takiéj dziecinnéj miłości... To chłopiec bałamut, ręczę, zuchwalec i niewart tak pięknego jak wasze serca...
Późno w noc skończyła się ta łzawa rozmowa, lecz wojewodzianka po niéj uczuła się nieco spokojniejszą, a Dumont niemal do białego dnia biła
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.