deroba była dosyć porządna... Konia, który mu służył, zabrać nie czuł się w prawie. Westchnął biedak... lecz postanowienia nie zmienił. Nie chciał uciekać jakby przewinił, nie pożegnawszy tego, który się uważał za opiekuna i dobroczyńcę. Siadł więc list pisać z pożegnaniem do pana wojewody. Za powód w nim stawił, iż musiał prowadzić życie bezczynne... i że sobie — jak mówiono naówczas, szczęścia chciał na świecie szukać... Dziękował za wszystkie łaski i — i — prosił o przebaczenie za krok samowolny... List napisawszy, odczytawszy, przepisawszy, upakował małe zawiniątko, i już ciemnym wieczorem, właśnie gdy na kolacyę do marszałkowskiego stołu dzwoniono, wysunął się do ogrodu niepostrzeżony.
Starosta Zawidecki nie widząc go przy wieczerzy, nie dał znać po sobie nic — inni sądzili, że go gdzieś wysłano... Nazajutrz rano nie było go na mszy; nie doczekawszy się na śniadanie, pan starosta posłał po niego. Doniesiono mu, że izba była otwarta, klucz w zamku, a Godziemby ani śladu... Ten, który chodził, dodał po cichu, że na stoliku list jakiś leżał. Marszałek pobiegł sam... Obejrzawszy się nie wątpił już, że Godziemba uszedł... Był to ważny wypadek... straszliwa niesubordynacya... bunt, samowola.
Wiedział, iż dla samego przykładu wojewoda płazem tego nie puści.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.