wieka, który śmiał prezentować się po takiéj ucieczce... na dworze pana... Właściwie ciężył na nim dekret skazujący go na kobierzec i więzienie! Obowiązkiem było starosty natychmiast go pochwycić i zamknąć.
Zadrżał na myśl, iż stojącego nade drogą mógł zobaczyć wojewoda, który w gniewie nagłym hamować się nie umiał, choćby nań tysiące oczu patrzało... Poczciwy marszałek rad był szalonego młokosa ocalić — byłby utaił, że go widział, ale tu, gdzie go znali wszyscy, poznali zaraz dawni towarzysze, i szmer się wszczął po przejściu orszaku między nimi.
Powtarzano imię Godziemby... szukano go oczyma, podawano sobie z ust do ust osobliwą nowinę...
— Głowa mu na karku świerzbi! wołał Złotnicki — dosyć, aby kto słowo pisnął wojewodzie — żadna moc go nie ocali... zgubiony człowiek.
— Szalona pałka! mówił Dzbański, szukając oczyma na okół — niechby go kto poczciwy ostrzegł, aby uchodził póki cały... korzystając z tego, że tu dziś wszystko wre...
— Na miłość bożą, niech mu kto powie!
— Waryat! mruczeli inni...
Właśnie w ganku między dworzanami i służbą była mowa o tém, gdy wolno od kościoła idący zjawił się Godziemba — jak gdyby był w domu i najbezpieczniejszy w świecie. Czapka na bakier,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.