ręka za pasem, ubrany wytwornie... nie zdawał się ani wiedzieć o tém, że mu ziemia pod stopami gorzała... Starosta Zawidecki, który biegł właśnie rozdawać rozkazy artylleryi, kiedy na jaki sygnał z moździerzy palić mają, oko w oko zetknął się z Godziembą, i w pierwszym impecie rękę podniósł jakby go za kołnierz chciał chwycić.
— Życie ci niemiłe! krzyknął — co waćpan tu robisz!!
Godziemba cofnął się krok i rękę do szabli przyłożył.
— Co waćpanu, panie starosto? albom to ja poddany wojewody, co mu zbiegł z gruntu? Szlachcic jestem, nie przymierzając, jak i on — podziękowałem za służbę, wziąłem inną i z dworem moim tu przybyłem!
— Z jakim u licha dworem? Myślisz, że wojewoda ceremonie z waścią albo z jego protektorem czynić będzie? Co ci się śni!...
A cicho dodał nagląc:
— Zmykaj, człowiecze! mówię ci... zmykaj, pókiś cały...
Godziemba ramionami ruszył.
— Ani myślę, rzekł...
Wszyscy się skupili okrążając go do koła.
— Z kimże u dyaska przybyłeś? zapytał się starosta.
— Z panem starostą warszawskim, do którego dworu mam zaszczyt się liczyć...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.