— Przybyłem z dworem pana starosty warszawskiego, do którego należę — odparł śmiało Godziemba. — Łotrem nie jestem... Nie uciekałem, alem za służbę podziękowawszy odszedł... Szlachcic jestem nie poddany...
Wojewodzie usta zadrżały, dziki uśmiech je ściągnął, oczy błysły — ręką miał dać znak jakiś — i wstrzymał się — popatrzał na Godziembę długo.
— Masz szczęście, trutniu, że dziś taki dzień — precz mi z oczu — precz mi z oczu...
Dłoń wojewody drżała — Godziemba z wolna skłonił mu się i wcale nie spiesząc odszedł ku drzwiom, a oczy Potockiego ścigały go do progu. Przez tę króciuchną chwilę wojewodzie w ustach i gardle zaschło... otarł czoło ręką — i pierwszego jakiego spostrzegł dworzanina wysłał po starostę Zawideckiego.
Historya rozgłosiła się zaraz i rozniosła od ust do ust, spodziewano się okropnéj zemsty jakiéjś — ale dzień upłynął, a Godziembie włos nie spadł z głowy...
Bebuś, który na tę uroczystość przepysznie został wystrojony i razem z Bebą na usługach wojewodziny był ciągle — korzystał z dawanych mu rozkazów, aby czynić wycieczki ku rozmaitym częściom pałacu, w zwyczajnych dniach mu niedostępnym. Parę razy wdarł się do panien do garderoby, pozwalając sobie żartów nieprzyzwoitych — kilkakroć zawitał do piwniczego i butelek, pełną
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.