Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

pieczną istotą... a Sołłohub nieroztropny prawdziwie, że mnie na ogień tych ślicznych jéj oczu naraża!
Rumieniec wystąpił na twarz panny cześnikówny.
— Że téż panowie z tego wielkiego świata nie możecie się zbliżyć do nas... żebyście nam nie prawili tych komplementów!.. Westchnęła. Doprawdy, mnie się zdawało, że pan starosta, musisz być szczerszym i prawdziwszym... O tych oczach i o ich potędze słyszę ciągle... to tak nudne!...
Uśmiechnął się Brühl...
— Darujże mi pani — rzekł — ale zaklinam się na wszystko co mi najdroższe... mówiłem prawdę; czułem co mówiłem! powiedziałem to mimowoli — choć mi nie wolno... i choć pani gniewać się możesz...
— Gniewać się? ale nie... tylko wolałabym mówić i słyszeć co innego... Słyszałam, że pan starosta tyle rzeczy umiesz... masz tyle dowcipu... a dla mnie przynosisz ten chleb powszedni, który dają ubogim...
Starosta słysząc te słowa — zamyślił się smutnie...
— A! pani gdybyś wiedziała jak jesteś bogatą — rzekł jakby mimowolnie się unosząc... Ale — milczę! Cóż mam mówić za Sołłohubem?
— Mówmy o czém inném — spuściwszy oczy odezwała się cześnikówna.
— Dałem mu słowo, że sprawę jego u pani będę popierał; — niestety! rzekł Brühl z zapałem —