Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/231

Ta strona została uwierzytelniona.

Widząc, że się na nich oczy zwracają, Brühl chciał wstać już...
— Muszę panią pożegnać — szepnął cicho, choć radbym, aby mnie do tego krzesła przykuto — ja ludziom zazdroszczę, ale widzę, że oni mnie też strasznemi mierzą oczyma... Sołłohub zabija wejrzeniem... Sołtyk... zastrzeliłby mnie, gdyby mógł i umiał... nie wiem ilu posiekałoby mnie na kawałki... Odchodzę... ale — ponieważ dałem słowo przyjacielowi, wstawiam się za generałowiczem... bądź pani na niego łaskawą!
Brühl wstał był z krzesła.
— Usiądź pan na chwilę — odezwała się cześnikówna. Muszę się mu wyspowiadać. Jestem sierotą... nie mam matki coby mnie spytała, kogo ja chcę... i kogo wybieram... Opiekunowie mną rozporządzą jak zechcą. Dziś — jutro — nie wiem, powiedzą mi: — Oto twój przyszły! Wybiorą mi jak najlepiéj podług siebie... ale... będę przyjąć musiała co mi los narzuci... Cóż to pomoże Sołłohubowi, choćbym mu była życzliwą?..
Westchnęła cześnikówna...
— A serce pani? wolno spytać... rzekł Brühl z cicha — mówi ono za nim?
Potrzęsła główką i mocno się zarumieniła.
— Ani za nim, ani przeciw niemu... Serce moje... ja nie wiem... nie pytałam go o to... milczy. A gdy oczy podniosła była w nich jakby łez zasłonka przejrzysta, w których się umyło spojrzenie.