Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

na wszystkich, Sawaniha napatrzała pokaleczonych żołnierzy... miała przeczucie jakieś, że od nich coś dowiedzieć się może. Jeden z dwóch ciurów, Semen Zawity, znajomy jéj był jako pochodzący z téj saméj okolicy... Sawaniha, niby z politowania obiecała mu ranę opatrzyć, dać ziele skuteczne i wygoić, poprowadziła do miasteczka... Tu opatrując mu głowę, kazała wódki postawić, i pojąc powoli dopytywała. Semen nie bardzo z razu chciał usta otworzyć, wódka je dopiero rozwiązała. Sawaniha o mało nie padła dowiedziawszy się co spotkało Godziembę — ale stłumiła w sobie gniew, i ziele dawszy Zawitemu — dostawszy języka gdzie umieszczono jéj panicza... odprawiła do kordegardy.
Wypłakawszy się w kącie, nałamawszy rąk... myślała o ratunku... Do wojewody iść, paść mu do nóg, wypraszać, wiedziała że się na nic przyda... Mogła tylko zostać wychłostaną... Przekupić stróżów nie było sposobu... Sawaniha najprzód obliczyła co miała, powiązała węzełki swoje, uczyniła się chorą i za służbę podziękowała... Wkupiła się potém w komorne do Żydów, i rozpoczęła jakby żebracze życie... Wychodziła codzień zrana, wracała nocą, jadła kawałek chleba suchego z solą, popiła go wodą i na workach w kącio próbowała usnąć a spocząć.
Całą jéj robotą było, włóczyć się około pałacowéj bramy i odwachu... oglądać mury... lub w głębokim rowie pod mostem, siedzieć ukrytéj.