Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/254

Ta strona została uwierzytelniona.

witała chłodnym uśmiechem, odpowiadała krótko i grzecznie, i dopełniwszy obowiązków gospodyni, pospiesznie wracała do gabinetu niebieskim wybitego atłasem, gdzie na nią czekały krosienka panieńskie, jéj parę książek i samotność, z którą jéj było najlepiéj.
Młode panie warszawskie, rade zajrzeć do Młocin i być wtajemniczone w życie nowego małżeństa, wpraszały się w przyjaźń i poufałość starościny, przyjmowała je z grzecznością, któréj nabrała od męża, lecz usta jéj i piersi stały zamknięte... Każdy czuł patrząc na nią, że w sercu pogrzebała tajemnicę... Napróżno silono się ją odgadnąć...
Starosta, który żonę zrozumiał od pierwszych dni i zrezygnowany był na chłód i bierne posłuszeństwo, jakie mu okazywała, nie starał się o nic więcéj nad to, aby się z jego winy nie mogła nazwać nieszczęliwą. Usiłował zgadnąć jéj upodobania, obudzić zajęcie czémś, smak do czegoś, wszystko to było próżne. Starościna tak samo patrzała na piękne obrazy, jak słuchała muzyki... nie dając znaku rozbudzenia i życia... Brühl po cichu zwał ją chodzącym posągiem, i szczerze litował się nad nią. On także to złamane życie, to wystygnięcie zawczesne przypisywał despotyzmowi rodzicielskiemu, który sercu nigdy się nie dał otworzyć... Starościna zdawała się nie mieć i nie chcieć mieć woli własnéj... pytała o nią męża, a zostawiona sama sobie, widocznie pomieszana nie wiedziała co począć...