kazy w ogrodzie, który może urządzić wedle swojego smaku...
Brühlowa nie zdawała się nawet rozumieć o co chodziło, pomieszanie jéj zwiększało się...
— Ja, ja zupełnie się nie znam na ogrodzie — odezwała się zakłopotana — niech pan starosta rozporządzi jak zechce... jestem pewna, że to będzie najlepiéj. Ja nie mam gustu — dodała skromnie.
— A to prawdziwe nieszczęście — odezwał się uśmiechając się Brühl — iż pani nie chcesz mieć w niczém upodobania. Radbym z duszy pobyt w Młocinach uczynić jéj jak najprzyjemniejszym, a rozpaczam, żeby mi się to udało...
— Ale ja ręczę panu — śpiesznie odpowiedziała Marya — że tu nie mogłoby mi być lepiéj.
— Tak, tu, ale gdzieindziéj? — podchwycił Brühl cicho, patrząc jéj w oczy...
Starościnie łzy się zakręciły pod powiekami, które szybko otarła...
— A! w Krystynopolu! — zawołała — ale ja całe tam spędziłam życie... niech się pan nie dziwi, potrzeba czasu, aby zapomnieć, przywyknąć. Oto właśnie — dodała jakby na swe usprawiedliwienie, dotykając drżącą ręką listu, który miała na piersiach, odebrałam list ztamtąd...
— Od wojewodziny? przez kogo? — zapytał starosta — ja nie miałem żadnego.
— Od mojéj nauczycielki Dumont — rumieniąc się wytłómaczyła starościna z widoczném pomieszaniem.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.