Starosta blady, ostygły, ręce włożywszy w kieszenie, patrzał na przyjaciela.
— Miłość, jak wiemy, rzekł z cicha, dziwactwa wyprawia; ale tak szalonéj jak twoja trudno spotkać... i tak dziwnie pewnéj siebie...
— Mów, sądź jak chcesz, potępiaj mnie, ja jedno wiem, z zapałem dodał Sołłohub, że ją mieć muszę...
— Starajże się o serce...
— Będę je miał... ale najprzód chcę być pewnym ręki...
— Droga, którą wybrałeś... niekoniecznie jest logiczna, szydersko rzekł starosta... Otrzymując jéj rękę przeciw woli... trudno byś serce pozyskał...
— Jesteś zimny jak kamień... i nigdy mnie nie zrozumiesz... począł niecierpliwiąc się Sołłohub... Coby mi pomogło mieć serce, gdyby mi opiekunowie ręki odmówili? — teraz gdy ich słowo mam... serce! muszę pozyskać...
— Przyznajesz więc, że nie jesteś go pewien...? mruknął Brühl.
— Cześnikówna jest mi przyjaźna, dobra jest jak anioł... zrozumie przecież, iż z nikim nie potrafi być szczęśliwą, tylko z tym co ją ubóztwia.
— A ty sam jeden ją ubóztwiasz? rzucił znowu szydersko Brühl...
— Tak jak ja nie może jéj kochać nikt! dwóch takich miłości nie ma na świecie... Aloizy! przyjacielu!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/264
Ta strona została uwierzytelniona.