Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

Tu rozpiął frak, rozerwał kamizelkę i czując, że mu słów braknie, pokazał na serce, potém rzucił się osłabły na fotel... podniósł głowę, ręce złożył, oczy w sufit wlepił i począł jak dziecię tupać nogami, rzucać się... swawolić z uszczęśliwienia.
Brühl patrzał nań poważnie...
— Nie daćby ci szklanki zimnéj wody? zapytał — istotnie boję się o głowę twoją.
Na nowo Sołłohub ściskać się go rzucił, porwał w pół i zmusił okręcić się parę razy po bibliotece jak w tańcu. Miał na prawdę szalonego pozór...
— Bóztwo moje! krzyknął klękając... Maryniu, aniele! stawiać ci będę ołtarze... na kolanach służyć ci... ale kochaj mnie choć odrobinkę...
Starosta patrząc śmiał się, lecz śmiech jego był jakiś smutny, dziwny i nie szczery...
— Kochany mój, rzekł po krótkiem milczeniu... jeżeli takim jak przedemną będziesz się pokazywał przed cześnikówną, pobudzisz ją rychléj do śmiechu, niż do miłości!
— Słuchajże jak to było, przerwał w téj chwili, już trzpiotowatą myśl zwracając w innym kierunku generałowicz. Całą klikę moją Radziwiłłowską naprowadziłem na opiekunów cześnikówny... wszystkich moich kolligatów... najpryncypalniejszych... Obrachowałem się, że są skąpi... użyłem fortelu, nasyłałem im coraz innego Radziwiłła z dworem, końmi, przyjaciółmi... aby prosił i objadał... Jednemu odmówili lub zbyli go ani tém ani owém, przybywał