Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/278

Ta strona została uwierzytelniona.

— To dziwny człowiek ten Brühl... dla żony zupełnie obojętny... ta kobieta opuszczona... wzbudza we mnie największą litość, boć lepszego losu warta! Takie serce! Powiedz mi waćpan, to nie może być, on się w jakieś innéj kochać musi!
Pytanie to wypadło tak nagle: a było tak poufne, iż Godziemba, który nie czuł jeszcze wcale zbytniego zaufania dla Francuzki, zmilczał chwilę, namyślając się co ma odpowiedzieć. Jawném dlań było że kochała Maryą, że jéj życzyła dobrze — to go za serce ujęło.
— To są tak drażliwe rzeczy, odezwał się w końcu, iż doprawdy... nie umiem o tém nic powiedzieć... Moje położenie nie dozwala mi tych tajemnic dostąpić...
— Przepraszam — zawołała Francuzka: jeśli kto to waćpan, waćpan jeden znasz na wylot młodego Brühla, to wszyscy wiedzą...
— Ale mi się ze stanu serca nie zwierza — uśmiechnął się Godziemba.
— Tak — waćpan masz oczy i przenikliwość... uderzając go po ramieniu poczęła Dumont — to nie może być, ażebyś się nie domyślał...
— A gdyby i tak było — rzekł powoli dworzanin — do czego się zda to wiedzieć?...
— Hm — szepnęła Dumont bardzo poufnie i cicho — a jeżeliby pewna osoba życzyła sobie...
Na pewnéj osobie Francuzka mocny położyła nacisk.