Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bóg ci zapłać — rzekł — przestrogę twą powtórzę ojcu, sam nie pocznę nic. Między nami, tak mnie to mało obchodzi... a tak mi to jest zarazem obrzydłe...
Nie dokończył...
Sołłohub daleko goręcéj snadź biorąc do serca sprawę Brühla, niż on sam, wnet począł znowu:
— Według mnie ojciec twój zawinił... Przy ostatniéj promocyi... Familia chciała, aby jéj kandydaci otrzymali nominacye... Prowadzili na krzesło wileńskie Ogińskiego...
— Wiem o tém — rzekł Brühl — lecz Familia wymagała nominacyi, nie dając nam nic w zamian, nawet spokoju... Groziła królowi, groziła nam i groźbą złamać nas chciała. Uledz było to się uznać zwyciężonymi, abdykować... Tego nie mogliśmy dopuścić.
— I doprowadziliście do wojny...
— Nie ja — westchnął Brühl — zrzekłbym się wszystkiego dla spokoju... Ja jestem tém ziarnem żyta niewinném, które między dwoma kamieniami młyńskiemi Czartoryskich i Potockich zgniecione być musi... To się zdaje mém przeznaczeniem.
— I nietylko ja, ale wszyscy nad tém boleją, — mówił generałowicz — nawet nieprzyjaciele ojca twojego. Książę Adam spotkał mnie wczoraj, i może umyślnie, użalał się zawczasu nad twym losem, upewniając mnie, iż się o to postara, aby ci włos nie spadł z głowy.
Zarumienił się cześnik i żywo odparł: