Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzeli tylko na siebie. Siostra ta i brat z całego rodzeństwa najbliżsi siebie wiekiem, najbliżsi téż byli sercami i darami umysłu... Kochali się jak dwie istoty — które się rozumieją i czują nie krwią, ale duchem pokrewne. Też same gusta i myśli — też same łączyły ich losy.
— Matka? — zapytał Brühl.
— Jest bardzo źle — szepnęła marszałkowa — idź, ja nie mogę, bo przy niéj płakać nie chcę, a łez wstrzymać mi już niepodobna... Od rana pyta się ciebie i domaga.
Cześnik zasłonę, która drzwi okrywała, uchylił i wszedł do sypialni matki... Pokój był firankami przyciemniony... woń jakichś leków złowrogich powietrze do oddychania ciężkiém czyniła... Oczyma szukał syn choréj na łożu, lecz pawilon jego był odwinięty, na fotelu obok z głową na ręku wspartą siedziała hrabina...
Oczy miała wlepione w komin, na którym głownie dogorywały. Cała osłoniona chustami, z głową przykrytą, wydawała się jakiémś widmem obwiniętém w całuny, z pod których tylko biała, wychudła twarz i ręce suche wyglądały. Pomimo wieku i choroby, oblicze hrabiny zachowało rysy piękności, któréj ani namiętności, ani ból, ani nieszczęście lat ostatnich zetrzeć nie zdołało.
Wspaniale była i majestatycznie piękna, a gorączka przedśmiertna, która raz ostatni zaogniła jéj