Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.

chowa... Aloizy... rzuceni w paszczę... ty sam, i ty ofiarą jesteś. Wszak syt być możesz... spoczynku! — pokoju! ciszy! dla nich.
Minister zawahał się widocznie z odpowiedzią.
— Ale wojna się kończy... pokój spodziewany... mam nadzieję, że powrócimy do Drezna, i ty, naówczas pomyślimy o spoczynku.
— Ja? rozśmiała się smutnie hrabina — ja? powrócę do ziemi, z któréj wyszłam... ale nie do téj, na któréj poczęłam życie. — Ja? o mnie zapomnijcie... Proszę za dziećmi... Aloizy... daj mu swobodę — on nie jest do tych walk stworzony.
Minister, który się zdawał namyślać — podniósł nieco głos.
— Nie ja winienem, ale losy i okoliczności... Ofiary? cóż bez ofiar! Nie poszły one darmo przecie... My — podnieśliśmy się najwyżéj... aż do tronu... twe dzieci postawiłem na szczeblach, z których sięgnąć mogą gdzie zechcą. Otoczyłem was dostatkiem — poszanowaniem — blaskiem.
— A wszystko to ciężyło jak kajdany — przerwała hrabina... były to spróchniałe owoce z nad Martwego morza, popiół w nich. Zaklinam cię, daj dzieciom szukać szczęścia gdzie zechcą... Słyszysz! mnie dochodzą jęki, szlochania, które wycisnąłeś ty. Saksonia płacze i przeklina, ten kraj się burzy... a ty?
Brühl wstał z krzesła nagle, jakby go co rzuciło.