Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/314

Ta strona została uwierzytelniona.

Z oczu mu patrzało, że na dworze bywać musiał, i gwiazdy na piersiach go nie oślepiały. Z pewną wyższością i powagą stawił się wśród tego ściśnionego kółka, w którém oczyma kogoś szukał. Lecz łojowe świeczki, z których jedna właśnie była zgasła i Babiński ją dopiero zapalał nanowo, nie dozwalały dobrze rozpoznać fizyognomii. Wśród ogólnego milczenia, na kilka się kroków zbliżywszy — ów nieznajomy gość, którego przyjęto milczeniem głuchém, dostrzegł pana skarbnika i zawołał:
— A ja pana skarbnika dobrodzieja szukam wszędzie... Nareszcie...
Stary się podniósł, jakby go dopiero zobaczył, choć go dobrze wprzód poznał, a siedział widać, chcąc się zataić z sobą.
— A! pana stolnika dobrodzieja! — rzekł zmięszany — jak mi Bóg miły, nie poznałem... w tych ciemnościach...
Gdy to mówił, ów nazwany stolnikiem zbliżył się i szepnął:
— Proszę mnie szanownym przyjaciołom zaprezentować...
— JMPan Szymanowski, stolnik ciechanowski, a, jak słyszę i poseł...
— Tak jest... — potwierdził przybywający.
Z kolei wymieniono nazwiska. Stolnik wnet miejsce zajął na przysuniętym stołku i w ręce klasnął. Znaczyło to, że chce traktować, jakoż chłopak wbiegł.