Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/350

Ta strona została uwierzytelniona.

— A któż mnie pocieszy? odezwała się nie czekając odpowiedzi i odchodząc do okna Sołłohubowa...
Oglądanie apparatów musiało się skończyć, cześnikowa wracała ze swém towarzystwem. Oczy Dumont z za progu już śledziły Brühla i Sołłohubową, i znalazły ich w bardzo podejrzaném oddaleniu i obojętności, którą Francuzka wzięła za niezręcznie udaną.
— To dobre — rzekła w duchu — dla Sołłohuba i cześnikowéj — ale mnie oni nie oszukają... Niewinna para byłaby żywą prowadziła rozmowę, oni udają, że nawet ochoty zbliżyć się nie mają. A ten poczciwy Sołłohub, który im sam nastręcza zręczność rozmówienia się na osobności... Mężowie wszyscy są tacy — to darmo...
Po chwili generałowicz niecierpliwy z kolei Brühla wyprowadzał do bocznego pokoju.
— Mówiłeś z nią?
— Spełniłem coś żądał...
Uścisnął go: — I cóż? i cóż?
— Mój Jasiu — począł Brühl — nie przynoszę ci innéj pociechy nad tę, że — będzie się starała być jak najlepszą dla ciebie... ale któż sercu czułość nakazać może? — Jest i będzie ci wierną, bo przysięgi dochować każe jéj szacunek własny... Zresztą czas... któż wié?
— Tak, czas! gdy oboje kochać nie będziemy mogli — zawołał Sołłohub, — natenczas — znośni