Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/384

Ta strona została uwierzytelniona.

szy, śmiechem dopomagali opponentowi — oburzył się i zaczerwienił jak burak.
— Słuchaj waść, panie regencie — krzyknął na całą salę, pięść do góry ogromną podnosząc, jakby tuż miał grzmotnąć — wiadomo światu, żem domownikiem i przyjacielem księcia kanclerza; kto go zaczepia, ten ze mną będzie mieć sprawę.
— O! zawołał szlachcic, myślisz, że się twego sadła nastraszę.
Plunął już w dłoń i gotów był bodaj zaraz do szerpentyny... wtém usłużni sąsiedzi z obu stron pochwycili i osadzili na ławie.
— Bój się Boga! Gregorowicz — daj pokój, pod bokiem króla! Nie dobywajże szabli. Crimen laesae Majestatis! Będzie na to czas...
Zmitygował się pan Gregorowicz, siarczysty szlachcic, co kwaśnego wina nie lubił, ale oczy mu się iskrzyły i wlepiał je w Żudrę, który téż ustępować nie myślał — a po chwili ciszéj skonkludował...
— Było niegdy jegomości dobrze u stołu księcia kanclerza, dopóki go Niemiaszki nie skaptowały... Ot co jest! znamy się na tém!
Ledwie dokończył, gdy Gregorowicz się porwał.
— Wpakuję ja ci twoich Niemców do gardła! krzyknął...
Szmer, spór wreszcie zagłuszył... widać tylko było jak się przeciwnicy oczyma jeszcze mierząc, porozumieli na późniéj...