— Pięciu!
— O, to dobry kontyngens! rzekł książę, a każdy Rudomina stara krew, chłop w chłopa, stanie za dziesięciu śledzi warszawskich... Pisz, Łopott...
Książę się przypatrywał maleńkiéj sucherlawéj figurce, która stała, trochę się w bok przekrzywiwszy...
— JMPana Bielaka... Czyś sam?
— Trzech, mości książę...
— Pisz Łopott, trzech Bielaków, to także nie przelewki... choć to nie pozorne, ale dyamenty szczere...
Skłonił się Bielak i umknął co prędzéj, a tuż sunął się człek blady, duży, kościsty, czegoś jakby nie swój, pochmurny, lecz z miny mu widać było, że z nim nie ma co żartować.
— Pan Dawid Budny! podszepnął Łopott.
Ten się pokłonił.
— Nie byłoby rycerzy nad Budnych — odezwał się książę — gdyby się tylko śpiewać Godzinki nauczyli... zamruczał wojewoda i rozśmiał się.
— Co ma szabla do wiary? posępnie odpowiedział zagadnięty i ramionami ruszył.
— A, przepraszam panie kochanku — zawołał wojewoda.. Nie uwłaczam bynajmniéj ani twéj wierze, ani szabli, alebym wolał żebyś mi, da Bóg doczekać, do Ś-go Piotra razem towarzyszył i daléj... a tak...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/449
Ta strona została uwierzytelniona.