szczególniéj książę respektował, bo nawet starych Rustejków, których trąba nie była potrójną, miał za dalekich kolligatów, — po nich krewni też książęcy Rdułtowscy i Rajeccy. Ze wszystkimi książę mówił, śmiał się i szablunkował. Daléj następowali Jodkowie, Dowojny, Ilinicze, choć ubodzy, ale prawdziwi, Obuchowicze, Glinki, Judyccy, Zienkowicze, Tryznowie... Dla każdego znalazło się słowo, wspomnienie, żart lub komplement. Gwarnie to przychodziło, wprost od miski i kubka, i powracało nazad do sali, w któréj stoły i ławy ciągle na gości czekały. Przyszła koléj na niejakiego Kiełbsza, a było ich tam z pięciu tego rodu. Kiełbsz miał we łbie, stawił się mnąc czuprynę z razu, potém pomiarkowawszy się, czapkę oburącz wziął i stanął jak należało przed dowódcą, bo do regimentu był wpisany.
— A — Kiełbsz? — dobry wieczór panie kochanku.
Skłonił się z lekka przywitany.
— Czybym nie mógł słówko powiedzieć! rzekł jąkając się.
— Aby prędko... panie kochanku...
— Bo proszę księcia jegomości — mam w sumieniu wątpliwość.
— To idź do księdza... odparł wojewoda śmiejąc się...
Wzdrygnął się Kiełbsz.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/451
Ta strona została uwierzytelniona.