Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/466

Ta strona została uwierzytelniona.

— Któż wczoraj rozpoczął? wołano...
Posypały się obelgi — a rozdrażnienie rosło... Brühl jak wczoraj, otoczony, bezczynny, zmuszony stać, patrzeć, słuchać, ocierał z czoła pot i dręczył się niewymownie. Świadczyły o tém ścięte jego usta, i twarz dziwnie wywrócona i zmieniona.
Wczorajsze szabel dobycie mogło się niemal tłómaczyć uniesieniem, dzisiejsze działo się rozmyślnie, znaczyło wypowiedzenie wojny... Obie strony sypały na siebie obelgami... Arbitrowie i kobiety na galeryach, zakrywały oczy, łamały ręce, niektóre ratować musiano od omdlenia...
Stojący obok Brühla Radziwiłł, nie mniéj od niego był blady, od początku rozruchu cisnął w ręku rękojeść karabeli, tak, że gdyby nie była z jednéj sztuki agatu, pewnieby poszła w kawałki, pot kroplisty spływał mu na czoło... Po kilkaroć już zwrócić się miał ku swoim i mrugnąć; Lubomirski i Mniszech szeptali zaklinając go, aby odium tego porwania się zostawić Familii... Tymczasem Familia wygrywała, bo na języki była bezsprzecznie silniejsza... Litwini do wykrzykiwania nie byli wprawni, u nich poczynało się od — stu tysięcy djabłów, a kończyło na... na trzykroć stu tysiącach fur baczek tego samego... Wszyscy jak w tęczę oczy mieli wlepione w księcia, którego brwi im pokazywały to Mniszcha, to Lubomirskiego, to Mokronowskiego...