która mu jeszcze w uszach tętniała — gdy już turkotało i głosy w przedpokoju słychać było...
Pobladł i załamał ręce... wszedł Sołłohub... Ten przynajmniéj najmniéj mu ciężył — odetchnął więc znowu...
— Wiem, rzekł od progu, że nie będę ci pożądanym gościem, ale mnie twój ojciec przysyła. Nie widziałeś się z nim, jest niespokojny...
— Posłałem oznajmić, że jestem cały i że potrzebuję spoczynku, zawołał Brühl wesoło... Chwała Bogu, że się jeszcze uścisnąć możemy, bo o niewiele chodziło aby mnie rozsiekali... gdyby nie Mokronowski...
— Mokronowski w rękę ranny — szepnął Sołłohub, jest to tajemnica, odpychając szablę, obciął sobie dłoń... ale przytomności umysłu jego dosyć wychwalić niepodobna...
— Myślę, że przecie na tém się skończy — dodał Brühl...
— Wcale na to nie wygląda — rzekł Sołłohub, jeśli wczorajsza noc była burzliwa, dzisiejsza straszniejsza jeszcze.
Już nie o kiereszowanie się na sejmie idzie, ale radziwiłłowscy szykują się do walki w ulicach. Nie mogą tego ścierpieć, że ich dziś powstrzymano i chcą koniecznie pokazać na karkach Familii, że tchórzami nie są... Dla tego ojciec twój mnie tu przysyła, abyśmy razem jechali do księcia wojewody...
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/474
Ta strona została uwierzytelniona.