Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/502

Ta strona została uwierzytelniona.

Starzy go inaczéj nie nazywali, tylko dzieckiem. Nie mówili mu nic o przyszłości, ale go trzymali przy sobie łzami swemi i poczciwą miłością dla niego. Gdy przeboleli nieco, poczęli się nazad w Pińskie do domu wybierać. Godziemba wieczorem przyszedł do Tadeusza, ręce mu obie na ramionach położył, rozpłakał się jak bóbr biedaczysko i począł prosić.
— Moje dziecko — mój Tadziu, odprowadź ty nas do domu, lżéj nam będzie... Jejmość ciebie kocha jak syna...
W pół godziny potém stara Godziembina ściskała go płacząc i prosząc.
— Odprowadź nas na Zahorodzie... widzisz, że cię Jegomość kocha jak własne dziecko.
Starzy byli tak osieroceni, zboleli, że litość brała. Tadeusz się zadumał, pocałował w rękę staruszkę i prosił o parę dni czasu. Dano mu, choćby tydzień. Okurzywszy się, obmywszy, poszedł nazajutrz do Brühla, który dawno go nie widząc tęsknił do niego.
Zasłyszał coś świeżo mianowany generał o wypadku Godziemby, i niemal rad był nieszczęściu, które dawało nadzieję, że Tadeusza przy sobie utrzyma. Był to jego sekretarz domowy, poufny, człowiek, bez którego obejść mu się było trudno. Miał oprócz tego jeden jeszcze przymiot, który go czynił Brühlowi drogim. Pan Aloizy, wielki wielbiciel Moliera, pisał komedye niemieckie, tłómaczono