Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/568

Ta strona została uwierzytelniona.

Karety, które otaczały oddziały wojskowych, z zapalonemi pochodniami trzymanemi przez stojących z tyłu lokajów, mijały się gęsto po głównych ulicach. Mijając się, wyglądały z nich twarze uśmiechające się sobie i dające znaki... niekiedy wyleciało słowo w powietrze i schwycone biegło daléj jak hasło. Mrok i nadchodząca noc, nie powstrzymały tego życia, które się zdawało owszem powiększać co chwila.
W oknach znaczniejszych pałaców w mieście i po za bramami jego rzęsiste światła jaśniały... Ciemny był tylko pałac radziwiłłowski, hetmana Branickiego i Potockich.
Największe tłumy ludu i wojska toczyły się przy krakowskiéj bramie i zamku... Tu nawet parę rozbitych namiotów i kilka nanieconych ognisk dostrzedz było można.
Z okien pięknéj Dydony właśnie część tę miasta widać było.
Gospodyni w całym blasku młodości i wdzięków rozkwitłych bujnie, stała w pośrodku przyjmując gości i jakby się im chcąc pokazać i pochwalić sobą... W istocie warta była widzenia, a mąż co ją tak rychło porzucił, wydawał się politowania godnym.
Powabniejszéj istoty wystawić sobie trudno... Wszystko jéj dała natura, co tylko do wyszafowania miała — nawet wdzięk, który nie zawsze towarzyszy piękności. Twarz przypominała ubóstwioną