bachantkę idealną, całą w uśmiechach zalotnych, drgającą życiem, płonącą ogniem, radującą się światu, wyzywającą uściski. Czarne jéj oczy na przemiany śmiały się i tęskniły, paliły i niepokoiły jakimś smutkiem. Rumiane usta zdały się stworzone do pocałunków, rączki białe do uścisków a ramiona utoczone wyglądające z pod koronek przystałyby marmurowéj Dyanie.
Ubiór tak był piękny jak ona, suknia koloru wody morskiéj, mienionéj różowo, koronki białe i brylanty. Obok oczu czarnych jak węgielki, włos złocisty jasny posypany pudrem, najdziwniejszym porywał kontrastem. W téj chwili piękniejsza była może jeszcze niż kiedykolwiek, bo jakieś uczucie tryumfu i szczęścia ją blaskiem swym oblewało... Zamyślała się wśród tego tłumu — jakby sercem i marzeniami była gdzieindziéj, a gdy wychodziła z zadumy, uśmiechała się szczęśliwa, nie wiedząc komu i nie wiedząc z czego.
Cały wieniec pięknych pań ją otaczał — ale żadna z nich nie mogła walczyć z nią o pierwszeństwo... Patrzały z zazdrością, niektóre z politowaniem skrytém — a wpatrzywszy się w nie, postrzedz było można, że to grono dobrych przyjaciółek... w istocie było jakby zapaśnic falangą, która się wybierała na wojnę. Było ich kilkanaście, każda inaczéj piękna, każda różnie wdzięczna, każda czém inném pociągająca. Czarne oczy jednych, niebieskie drugich, piwne i złotemi odbłyski świecące współ-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/569
Ta strona została uwierzytelniona.