ubiegały się o lepszą. Jednych poważny wzrost i kibić zachwycały wyrazem siły, drugich drobniuchne kształty nęciły powietrzną lekkością.
Wzrok tych pań, którym ciskały na siebie, kłócił się w ogóle z ich usty. Wargi się wszystkie śmiały, wejrzenia sztyletowały.
I słychać było po kątkach rozmowy.
— Spojrzże proszę cię na Dydonę, kto tak ramiona odkrywa? to się nie godzi... i jaki wzrok prowokujący, wszystkich!
— Jużci i kasztelanowa nie lepsza — odpowiadała spytana piękna pani — przypatrując się swéj ręce białéj, długiéj i okrytéj pierścieniami dla tego, że nosi ciasne trzewiczki na bardzo wysokich korkach, tak się popisywać z nóżką! Wiem od Prazkiego, który mi także dostarcza obuwia, że nogi tak nadzwyczaj małéj nie ma.
— Albo proszę cię... wojewodzianka? — szeptała pierwsza — matka już ją wyprowadza na scenę — ledwie ma rok szesnasty... a spójrz jak się zaleca!
Mężczyzn było mało dnia tego... kilku starszych weszło na chwilę, poszeptało coś i cofnęło się z pośpiechem.
W kącie salonu ukryty siedział ktoś zdający się domowym. Był to stryjaszek pani, która jako Dydona potrzebowała w domu opieki i powagi i przyswoiła go sobie.
Stary wsparty był na lasce, przed czasem zgrzybiały, towarzystwo go męczyło, od światła się skrył
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/570
Ta strona została uwierzytelniona.