Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/571

Ta strona została uwierzytelniona.

w kątek, szczęki mu bezzębne zapadły, oczy się zamykały jakby do snu znużone, ale pełnił swój obowiązek opiekuna synowicy siedząc w kącie. Czasem jakby przebudzony oglądał się po salonie z przestrachem, i znowu wpadał w zadumę głęboką.
Rozmowy wcale nie szukał, zdał się jéj raczéj unikać; grono pięknych pań go wcale nie obchodziło, a gdy wypadkiem oczyma spotkał czyje wejrzenie, co prędzéj odwracał je, aby nie wywołać zaczepki. Z posępnéj miny, czytał każdy kto chciał, że mu na tém stanowisku opiekuna zalotnéj i młodéj kobieciny, nie musiało być bardzo wygodnie.
Lecz staruszek za Sasów pamiętał lepsze czasy, stracił co miał, a nawykły był do pieszczonego życia; zaprzągł się więc w usługi Dydony dla dobrego jéj stołu i wygódek życia... Czuł może swój upadek i upokorzenie, i dla tego w pośród tak wesołego towarzystwa był tak niezmiernie kwaśnym... Kwas ten krył się w cieniu i nie oddziaływał na obecnych.
Drzemał tak milczący starowina... gdy obok niego zaszeleściała suknia jedwabna, któréj szmer usłyszawszy z przestrachem, rzucił się na krześle, chcąc ukryć głębiéj jeszcze... Oczy jego podniosły się jednak, aby zmierzyć całe niebezpieczeństwo, jakie mu groziło, i spotkały się — z uśmiechniętą twarzą pomarszczoną staruszki wyfiokowanéj mimo wieku, jak zwykły bywać panie, które raz były piękne i nigdy niemi przestać być nie chcą.