Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/575

Ta strona została uwierzytelniona.

siebie pewna, że jéj ten orszak rywalek nie trwożył... Do niéj pierwszéj przemówił i uśmiechnął się...
Lecz tuż z za białych jéj ramion patrzała twarz śliczna... którą kradzioném wejrzeniem witał... a daléj stało smutne czoło dziewicze z oczyma czarnemi... ku któremu posłał tajemne powitanie.
Tymczasem panie otaczały towarzysza, wieszając się na jego rękach, czepiając i rzucając mu w ucho zapytania...
— Cóż nowego?
— Nic, oprócz żeśmy siebie pewni i że jutro... jednogłośnie go wybiorą...
— A tamci? tamci?
— Są w rozsypce... Ha! co gorsza, traktują... radziby się pojednać.
— Być nie może...
— O! tak jest! tak jest...
— Cóż on na to!
— Nie potrzebujemy ani ich, ani ich zgody... jesteśmy panami...
W kątku salonu, na uboczu od tych bóstw, które składały Olymp, siedziała w ciemne okno patrzając piękna Sołłohubowa, nie przeszkadzając innym być piękniejszemi od siebie. Z Dydoną łączyło ją pokrewieństwo, była tu niemal przypadkiem — znalazła się nie wiedząc o gościu — siedziała, bo jéj to było obojętném i uciekać się wstydziła.