Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/580

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem gdy salon śmiechami stłumionemi i najżywszą rozmową się rozlegał, stolnik i kasztelanic spojrzeli na siebie, ostatni dobył zegarka i znikli z salonu, prawie niepostrzeżeni. W progu tylko gospodyni domu podała im rękę... W salonie zrobiło się ciemno i zimno, jak gdyby słońce zagasło... piękne panie jedna po drugiéj poczęły szukać krzeseł i spoczynku, każda z nich potrzebowała się odosobnić i zadumać, pieszcząc tém słowem w nadzieje bogatém, które jéj rzucono...
Stara krajczyna schyliła się do zadumanego szambelana...
— O czém myślisz? — spytała.
— Dla czego wieczerzy nie dają? — wybuchnął niecierpliwie spytany. — Dawno czas, a ja jestem głodny...
— Wiesz, żeś doskonały! — uśmiechała się stara; — myślałam, że mi powiesz komplement... a ty...
Szambelan jakby nie słyszał.
— Macie wielką przyszłość przed sobą — dodała zmieniając rozmowę — boć to ma swe znaczenie przecie, że w takiéj chwili waszą Dydonę odwiedził...
— Pewnie! pewnie! — rzekł roztargniony stary; ale, zdaje mi się, że oto do stołu dają. — I wstał.
Zamiast drzwi do jadalni, otwarły się wchodowe i nowi goście ze świeżemi nowinami ukazali się w nich. Niektórzy z nich wracali z Woli, inni z tych miejsc gdzie się posłuszna szlachta w oczekiwaniu