Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/609

Ta strona została uwierzytelniona.

— A, pani! — rzekł wreszcie spuściwszy oczy — jeżeli to grzechem jest, mieć dla kogo uwielbienie, przywiązanie i nie śmieć nigdy słowem dać mu znać o tém uczuciu; to ja w istocie jestem chory śmiertelnie... bo całe życie milczeć muszę, co chwila mówić pragnąc.
Spojrzał na hrabinę, któréj robota z rąk wypadła, tak ją te słowa przeraziły, to nagle przerwane milczenie strwożyło. Śmiertelną bladością pokryła się jéj twarz. Widząc ten przestrach, Godziemba radby się już był cofnąć, ale po pierwszych tych dwuznacznych i wyraźnych razem słowach, za późno było.
— Przebacz mi, pani, moją śmiałość, — dodał: — długo, długo miałem usta zamknięte... lecz mając szczęście zbliżać się do niéj...
Hrabina bladła i drżała coraz wyraźniéj, wzrok jéj obłąkany błądził po pokoju, jakby szukał opieki i ratunku. Godziemba plątał się i mówił coraz daléj ze wzrastającym zapałem.
— Nie karz mnie pani za zuchwalstwo moje... czuję, że jestem występny... ale...
Rzucił się w téj chwili nie myśląc i mimowoli na kolana, i widząc spuszczoną rękę Maryi, chwycił ją okrywając pocałunkami.
— Na miłość Boga! panie Tadeuszu... wstań pan! błagam, proszę go... uspokój się, daj mi zebrać zmysły.