Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/612

Ta strona została uwierzytelniona.

ciwko twéj woli. Już dosyć jestem szczęśliwy, słysząc to z ust twoich, co one mi powiedziały. Starczy to na życie.
Każesz mi odejść, odpędzasz mnie.
Hrabina ze spuszczoną głową siedziała walcząc z sobą, długo nie mówiła nic... Z przyśpieszonego oddechu widać było bicie jéj serca. Spojrzała, zakryła oczy, lekki krzyk i rzucenie rąk poprzedziło omdlenie. Godziemba lękając się, aby kto nie nadszedł, pośpiesznie zmoczywszy chustkę w stojącéj wodzie sam trzeźwić ją począł. Hrabina otworzyła oczy i jakby nieprzytomna zarzuciła mu ręce na szyję, zapomniawszy na to, że w każdéj chwili Francuzka mogła powrócić. Lecz zaledwie zbliżyły się ich usta, krzyknęła znowu i z gwałtownością wielką odepchnęła od siebie Godziembę. Siadła, jakby wyrwana ze snu, przelękła, gniewna, a wzrok jéj czuły przed chwilą, stał się obłąkanym i groźnym.
Tadeusz poruszony, lecz zawstydzony razem, chwytał jéj ręce, które mu się wyrywały, przepraszając. Usta hrabiny drżały konwulsyjnie.
— Zaklinam pana — proszę go... zostaw mnie samą...
Godziemba nie mógł się rozkazowi sprzeciwić, wstał by odejść, lecz odwróciwszy się ku niéj tak błagającemi rzucił oczyma, iż się ulitowała.
— Nie idź pan jeszcze — zawołała — siadaj na swém miejscu! mówmy... nie chcę go odprawiać tak. Daj mi zebrać myśli.