Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/646

Ta strona została uwierzytelniona.

przed siebie, ani w prawo, ani w lewo, to radziwiłłowska maksyma... I tyle...
Brühl już zmilczał. W tém Radziwiłł, który i na wygnaniu księciem udzielnym być pragnął i po pańsku się znajdować, wąsa pokręciwszy, przystąpił do hrabiego.
— Koniecznie jechać dziś chcecie? spytał:
— Muszę, bom dał słowo, że chwili nie stracę, rzekł hrabia.
— Musisz, to usta zamyka — odpowiedział Radziwiłł — ale konie masz pomęczone, te nieboraki w drodze ci się ściągną... bo to po górach i wertepach panie kochanku... Pozwólże przynajmniéj, abym ci, na wypadek okulawienia czy znużenia wierzchowca, luźnego ofiarował na zamianę. I powiem ci szczerze, kochany hrabio, przyjmując go, łaskę mi zrobisz, bo tu na Węgrzech owies coraz droższy, a z końmi nie mam co robić. Proszę cię.
— Ale, mój książę.
— To nic nie pomoże, koń stoi już u waszego żłobu. Nie ma wymówki.
Zmięszał się Brühl, nie było jednak sposobu uwolnić się od podarku. W tém, że się odjazd zbliżał, podano kielichy, nadeszli pp. Morawski, Czapski i Brzostowski, rozmowa się wszczęła ogólna, wesoła, śmieszki i humor, jakby za dobrych czasów w Nieświeżu. Opowiadano o odwiedzinach u węgierskich magnatów i przyjęciach na starych zamkach, o różnych figlach księcia jegomości, aż Brühl wre-