— Nie, pani... ale dziwne losu zrządzenie, coś coby palcem Opatrzności nazwać należało... Jechałem do Wenecyi bez nadziei spotkania pani, bez myśli nawet szukania téj, która się zdawała umyślnie ukrywać przedemną. Dziś rano... szczęśliwy traf pozwolił mi się dowiedzieć, że pani tu jesteś...
Wdowa milczała, oczy spuściwszy na ziemię.
— A, pani, — mówił Brühl — godziłoż się tak odemnie uciekać, w chwili gdym ja najgoręcéj widzieć ją pragnął?... gdy... największe do tego miałem prawo?... Popełniłaś pani okrucieństwo.
Zamikł chwilę, gdy mu na myśl przyszło to, co od siostry słyszał.
— Będę szczerym, — dodał. — Jeżeli wam jestem natrętnym, jeżeli to prawda co u nas może zmyślili, może podchwycili ludzie: że ta ucieczka była serca potrzebą, że ją tłómaczy jakieś przywiązanie, stosunki... obowiązki, szczęścia nadzieje... ja się oddalę i nie będę zamącał pokoju waszego...
Sołłohubowa oburzyła się mocno, podniosła oczy czarne na Brühla, ruszyła ramionami i odezwała się głosem, w którym niemal gniew się malował:
— Cóż to za potwarze? kto mógł co podobnego wymyślić? o kim mowa? o jakich stosunkach? To coś niepojętego dla mnie!
— W Warszawie mówią nawet już... o mezaliansie, — odezwał się Brühl — choć, tam gdzie się łączą serca... ja mezaliansu nie rozumiem.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/707
Ta strona została uwierzytelniona.