— Wstań! — odezwała się Sołłohubowa — już nie wiem co się dzieje ze mną... niech się stanie co chcesz!
I zarzuciła mu ręce na szyję...
Brühl... po tym uścisku pochwycił jéj rękę, zdjął z niéj pierścionek i włożył na swój palec. Marya się nie opierała, heroizm jéj we łzach się rozpłynął — zwyciężyło pragnienie choć krótkiego szczęścia na ziemi.
— A teraz, — rzekła wiodąc go za rękę z sobą — chodź i zobacz tego, dla którego ja uciekłam z Warszawy...
Mówiąc to otwarła drzwi i wprowadziła go do gabinetu... Stał w nim z jednéj strony klęcznik do modlitwy, — z drugiéj na stoliku, otoczony kwiatami świeżemi, portret Brühla...
Późnym wieczorem powrócił hrabia dnia tego do Luny, i od progu już wydał rozkazy, aby się pakowano do podróży. W pałacu Contarinich ruch téż był wielki: ukochana pani opuszczała Włochów, którzy się do niéj przywiązali serdecznie.
Przez trzy dni następne Brühl już nie oglądał ani pałaców, ani obrazów, ani kościołów, spędzał je z Sołłohubową. Miała go ona o dni kilka poprzedzić do Warszawy. Brühla nie wiązało nic, oprócz własnéj woli; wdowa też miała tylko daleką rodzinę.
Nim starościna ejszyska, bo tak zwano wdowę po Sołłohubie, dojechała do stolicy, poprzedziły ją
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/711
Ta strona została uwierzytelniona.