Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/57

Ta strona została uwierzytelniona.

nosiła. Był to złoty wąż, którego głowę stanowił duży brylant. Zonia domyśliła się, że pierścień mógł być dostrzeżony i żywo odwróciła świecącą głowę jego do dłoni. Był to drugi zły znak, lecz czyż ich Ewarystowi już więcej potrzeba było?
Z samej twarzy dziewczęcia mógł wyczytać, że w sercu zaszła zmiana. Była to jakby, inna istota, jak alabastrowe naczynie, w którym teraz gorejące światło przeświecało je całe.
Nigdy tak bardzo kobietą nie wydała się Chorążycowi, dawniej było w niej coś dziecięcego, chłopięcego, studenckiego, teraz czuć było rozbudzoną do życia niewiastę. Różnicy między Zonia dawniejszą a nową nie każdy by dostrzegł może, chociaż była ogromną, stanowiły ją jakby nowe wlane siły, jakby jakieś poczucie własnej doli i świadomości losu. Śmielszą była niż kiedykolwiek, wdzięczniejszą niż dawniej, w ruchach, w mowie przebijała się jeżeli nie zalotność, to instynkt, chęć podobania się. Była tąż samą śmiałą Zonia, a jednak zupełnie inną.
Im dłużej przypatrywał się jej Ewaryst, tym srożej bolał, czuł, że była dla niego straconą, lękał się, by zgubioną dla siebie nie była.
— List od Madzi! — powtórzyła wzdychając dziewczyna i obracając go w rękach zafrasowana. — Na jedną odpowiedź trudno mi się było zebrać, zdaje się, że w niej pomieściłam wszystko już co tylko mogłam do tej biedaczki napisać, czegóż ona może chcieć ode mnie?
Spojrzała na Ewarysta i zobaczyła z jego twarzy, iż jej tę obojętność miał za złe.
Chorążyc milczał.
Zonia list, nie otwierając go, na stół rzuciła; spojrzała w okno... Po chwilce odwróciła się znowu ku niemu.
— Siadajże, proszę, mój wybawco — dodała trochę szydersko...
— Gdybym nim mógł być — szepnął po cichu Ewaryst.
Zonia poczuła w tym jakąś dwuznaczność.
— Od czegoż i od kogo chciałbyś mnie ocalić? — spytała.
— Od ciebie samej — począł ośmielając się Chorążyc.
— Zagadka? Czy by mi miało od tej szalenicy grozić jakie niebezpieczeństwo? — spytała.
Chorążyc odpowiedział wejrzeniem pełnym znaczenia.
Zonia wskazała mu sofę nakazująco, musiał usiąść. Stanęła u stołu, przedzielona nim od niego.
— Mów mi kazanie, a bądź wymownym, bo ta Zonia — dodała — to rogata i uparta istota. A więc? co tam ona spłatała! Słucham.
Pozorna żartobliwość jej mowy kryła źle coraz rosnący niepokój.
— Nie mam najmniejszego prawa, ani ci kazania mówić, ani dawać nauk — rzekł Ewaryst — ale, szczere moje, ciche przywiązanie wytłumaczy natręctwo Zoniu, powiem ci tylko jedno nazwisko: Zorian.
Dziewczę zapłonęło szkarłatem. Dotąd patrzało się w oczy kuzynowi, spuściło źrenice, podniosło ręce i zamyślone poczęło się wpa-