Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/86

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie się zdaje — dodała — że ona i z tym niedługo zerwie, bo czego chce trudno odgadnąć!
Ewaryst nie miał już co mówić, a wdowa ciągnęła dalej.
— Czemu pan bo czasem nie zajdziesz do mnie! Ot byś sobie wieczorek przepędził spokojnie, bo u mnie teraz tak dużo osób nie bywa, od czasu jak Jewłaszewskiego nie stało... Czasem tam parę znajomych, a częściej nikogo... Mnie pana żal, tak żyjesz samotnie, a zadurzyłeś się niepotrzebnie w tym trzpiocie...
Grzecznie podziękowawszy Ewaryst po krótkiej rozmowie pożegnał gospodynią, która go aż w korytarz, ciągle zapraszając na herbatki, wyprowadziła.
Nie trudno było dowiedzieć się o nowe mieszkanie Zoni, gdyż stara Agafia zaczepiła go na wychodnym i wskazała mu je bardzo dokładnie. Ewaryst nowym niebezpieczeństwem biednej dziewczyny rozbudzony, postanowił tegoż dnia jeszcze pójść do niej.
W kamienicy pokazano mu mieszkanie na tyle od dziedzińca, w którym się już świeciło. Służąca niepozorna otworzyła drzwi nie oznajmując.
W pokoju siedziała Zonia sama, opodal od stołu, zmęczona i tak smętna jak gdy ją widział ostatnią razą.
Gdy Chorążyc wszedł podniosła się powoli, idąc ku niemu i przywitała zimno...
— Dawnośmy się nie widzieli — rzekła przypatrując mu się.
— Tak, dawno — wyjąknął głosem zbolałym Chorążyc — żem nawet nie wiedział gdzie szukać panny Zofii.
— A! a! porzuciłam Heliodorę — odezwała się żywo — dobra kobieta, ale ograniczona, a panować chciała nade mną i dawać mi rady! Ja tego nie lubię.
Wskazała krzesełko.
— Teraz jam sobie sama pani!
Ewaryst nie mogąc pochwalić tego, milczał.
— Wam, ludziom starego świata wydaje się to szkaradą jakąś. — Panna! sama jedna i przyjmująca u siebie mnóstwo młodzieży, a na dole w tym samym domu akademik.
— Pan Teofil Zagajło? — wtrącił Ewaryst.
— Już wiesz? — pochwyciła rumieniąc się Zonia, jestem pewna, że Heliodora to zwiastowała, dodając, że jest moim kochankiem!
Nagle wstrzymała się i dodała:
— A! powinnam się wytłumaczyć z mojej zerwanej przyjaźni z panem Zorianem, bo przypominam sobie, żem się nawet niegdyś przyznawała przed panem, że go kocham. A! kochałam go szalenie, choć wart tego nie był. Istota jakaś ślimaczej natury, bez energii, bez serca, zbydlęcona... pfe! pfe!
A! jak nas ludzie okrutnie zwodzą — mówiła coraz żywiej. — Jak orzechów tych ludzi, więcej pustych i robaczliwych niż dobrych, zęby na nich psują, aby mieć usta pełne próchna!