Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/88

Ta strona została uwierzytelniona.

rozwinięty. Ewaryst mógł sobie łatwo wytłumaczyć przewagę jego nad Zonią, poczuciem siły jaką Żmudzin objawiał. Obcując z nim, potrzeba było albo mu się poddać lub go podbić, a ostatnie musiało być równie trudnym dla serca jak dla ducha, bo Zagajło miał w sobie coś, co go do panowania nad drugimi wyznaczało.
Mówił z taką śmiałością i siłą przekonań, że spór z nim wieść było próżnym. W równym wieku z Ewarystem, obchodził się z nim jakby z młokosem, z góry nań spoglądając. Z Zoni pozwalał sobie żartów delikatnych, ale tak dla niej nieprzyjemnych, że ciągle rumienić się i niecierpliwić musiała.
Rozmowa o sprawach ogólnych wywołała z jego strony surowe krytyki wszystkiego o co potrącono, nie przebaczał ani nauczycielom, ani współuczniom. Mówił zwięźle, stanowczo prawie i nie chcąc słuchać opozycji. Zonia z widocznym niepokojem słuchała go, patrząc jakie wrażenie czyni na Ewaryście, który więcej mu dawał mówić, niż sam się odzywał. z
Wspomniano coś o Jewłaszewskim.
— Komediant! — zawołał Zagajło — skończył jak oni wszyscy, schowawszy się za kulisy. Nigdy nie byłem wielkim jego wielbicielem, bo często cały wieczór go słuchając, gdym kwintesencję chciał wycisnąć z tego co wygłaszał z taką prozopopeją, kropli nie wydusiłem z tego próchna.
U mnie człowiek jest w czynie, a słowo!... to zdawkowa moneta tych, którzy grubej nie mają.
Widząc, że gościa tego, który tu był jak w domu, nie przesiedzi i z Zonią się już nie będzie mógł rozmówić, Chorążyc pożegnał ją, zostawując pana Teofila, który wołał służącej właśnie, aby podawała herbatę.
Całe obejście się jego u Zoni razące było jakąś samowolą zbyteczną, którą ona znosiła bez szemrania. Czasem tylko brwi się jej ściągały i sznurowały usta, jakby chciała wybuchnąć, lecz wprędce siła tego człowieka brała górę.
Z przykrym wrażeniem, które zawsze wynosił z sobą, ile razy Zonię widział, powrócił pan Ewaryst do domu. Niewymowny żal tej zbłąkanej dziewczyny nie dał mu długo niczym się zająć. Myślał, wzdychał i znużony tym dumaniem bezowocnym, wziął się do jednego lekarstwa, którego zwykł był używać, gdy mu co dolegało. Zasiadł do książek i pracy.
Wieczór już był późny, dzień jesienny, ciepły i piękny. Noc nadeszła niepostrzeżona, a jej cisza nadto sprzyjała pracy, którą był zajęty Ewaryst, by mu się ją chciało przerywać.
Pozbył się natrętnych myśli, zatopił cały w swych studiach i ani zważał jak zegarek na kominie stojący wybił północ. W domu wszystko już, jeśli nie spało, to się uciszyło. Okno jego pokoju otwarte wychodziło na ulicę, w której głuche milczenie małego