mógł rozwiązać, pospieszył go szukać na Starem Mieście. Nie łatwo to przyszło, bo go po nazwisku nie znano na rynku Starego Miasta, i dopiero wpadłszy na myśl opisania piaskowego płaszcza, dowiedział się zacny pan Erazm o mieszkaniu człowieka, który go tak swoją heraldyką zniespokoił.
Wdrapał się po ciemnych, wązkich, starych schodach zdyszany kupiec na trzecie piętro i do drzwi zapukał.
— Któż u licha! odezwał się głos wewnątrz.
— Ja do usług pańskich... Bal.
Cicho, ani słowa, mruczenie tylko.
— Czy mogę wejść?
Nic na to.
Niecierpliwa sztuka, przemknął trochę drzwi, wścibił głowę i zobaczył długiego wielkiego pana Lewona, który z wzrokiem dosyć groźnym śmiesznie wkładał na się nieuchronnie konieczne ubranie.
— Ale na cóż te ceremonje! — zawołał wpadając pan Erazm — stokroć przepraszam...
— Nic nie szkodzi.
Obejrzał się wkoło przybyły i pojął, że ta wizyta nie była pożądaną, izdebka bowiem, którą zajmował starzec, nie miała nawet dwóch krzeseł, ani nic, coby na gościa obrachowanem było... nędza lub skąpstwo patrzyły zewsząd. W dodatku tak była zarzuconą papierami, zwojami i książkami, że żywy ale nieostrożny gość nie pojmował, co z sobą zrobić.
Był to maleńki pokoik z dwojgiem okien na ulicę, wązkich i małych, w jednym końcu łóżeczko, w drugim stolik z wszelkiego rodzaju gospodarstwem; reszta zarzucona papierem drukowanym i pisanym, którego by ledwie na zawijanie gorszych swych towarów chciał
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.