syna, nigdy zbyt otwarcie nie potakiwał panu Balowi, ale wstrzymywał się tak zręcznie, że i jego tem nie dziwił i drugich nie gniewał.
Pochodzenia pana Zrębskiego nikt nie znał, mówił czasami że był z Płockiego, ale nie wspomniał nigdy o familji i był sam jeden jak palec, goły widocznie, a kto go potrzebował, szukał zwykle w szyneczku i bilardzie, na rogu ulicy Daniłowiczowskiej, gdzie najczęściej przebywał. Był to najstalszy tego ciemnego kątka mieszkaniec i od ósmej rano do dziesiątej lub jedynastej wieczorem zawsze tam było można go zastać. W szyneczku tym odgrywał taką rolę jak gdzieindziej, usiłując się akomodować wszystkim, począwszy od sług i gospodyni, do przybyłych gości. Z wielu pod marnym pozorem jakimś rozpoczynał rozmowę i rzadko ją skończył nie zwilżywszy ust cudzym kosztem. Był przytem niesłychanie uczynny, tak, że choć adwokat, podejmował się nawet każdej posługi, i najdrobniejszego zajęcia, byle mu jaki grosz wpłynął. Niekiedy dozwalał sobie płacić nawet traktamentem, ale w takim razie nie najlepiej wychodził częstujący, bo ile mógł zjeść i wypić tego nigdy jeszcze nikt nie doszedł. Trunek go czerwienił ale nie upajał, a jadło połykał jak gdyby tydzień nic nie miał w ustach.
Zresztą wszystko było mu jedno co dano, byle jadł i pił. Na stronę każdej strawy i wszelkiego napitku miał coś do powiedzenia, w każdym znalazł coś dobrego.
Nie wiem jak się z tym nikomym człowiekiem zapoznał pan Bal, który był bardzo łatwy do zawiązywania nowych znajomości, ale Zrębski raz do niego przystawszy, przyczepił się jak pijawka. Podejmował
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.